Niemal każdy muszkarz zapytany o swoją ulubioną metodę połowu odpowie bez zawahania – sucha muszka. Swoją pierwszą rybę złowiłem właśnie na suchą muchę na Sanie i po tym – zdawać by się mogło – banalnym zdarzeniu wsiąkłem w muszkarstwo bez reszty. Właściwie to trudno opisać takie indywidualne łowienie suchą muszką w kilku zdaniach, bo jakby to powiedział pewnie Artur Wysocki – to dość osobiste doznanie. Myślę, że na skuteczność w łowieniu suchą muchą składa się co najmniej kilka czynników, które można zamknąć jednym słowem – kunszt. Jest to zatem umiejętność rzutów, wykładanie muszki w konkretnych warunkach rzeki lub jeziora, czytanie nurtu, odpowiednie skomponowanie zestawu, zrozumienie natury, w tym dobór muszki do konkretnej ryby, pory roku.
Jak naprawdę łowienie suchą muszką to umiejętność, której nie da się nauczyć z książki czy nawet filmu. Trzeba być nad rzeką i to najlepiej nad taką, w której ktoś zadbał o to, by pływały tam ryby. Następnie należy łowić i zbierać doświadczenia. Dla mnie taką rzeką suchej muchy jest San. Tam przeżyłem wiele porażek i też spektakularnych sukcesów, zarówno w łowieniu indywidualnym, jak i podczas zawodów Jesienny Lipień Sanu. To właśnie lipień jest dla mnie rybą numer jeden w tej metodzie, chociaż łowiłem suchą tak oczywiste gatunki jak pstrągi oraz tak dziwne jak okonie czy karpie. Sprzęt? Od wielu już lat staram się kupować i używać wędek, które są użytkowe, niekoniecznie drogie. Jedynie wędkę do suchej muszki mam z górnej półki i zanim znalazłem tę jedyną, poznałem kilka takich naprawdę ekstra. Dzisiaj zostały mi trzy i oceniam je w kolejności: Orvis Superfine Touch 8’6”w klasie 3, Scott G 8’8’’ w klasie 3 oraz stary Orvis Super Fine Henry’s Fork 8’6’’ w klasie 5.
Zdecydowanie polecam łowienie suchą muszką, a nawet uważam, że każdy muszkarz właśnie od tej metody powinien zaczynać swoją przygodę z muchowaniem.
Igor Glinda
Jedną z moich ulubionych metod muchowych jest niewątpliwie łowienie na suchą muchę. Uwielbiam łowienie pstrągów na duże przynęty. Mała, pokręcona rzeka z dużymi pstrągami i łowienie w niej na imitacje dużych owadów, idąc pod prąd, czyli łowienie „na upatrzonego”. To jest to!
Jętki majowe, koniki polne, cykady, widelnice czy ogromne chruściki skopiowane na hakach potrafią sprowokować największe ryby. Niezależnie czy jest to łowienie w górskich rzekach, czy w jeziorze, to duża sucha najlepsza jest i basta. Do łowienia na takie spore muchy używam wędki w klasie 6. Grubość żyłki dostosowuję do wielkości ryb w łowisku, nierzadko używam przyponów 0,25–0,28 mm. Często, aby przechytrzyć te największe, przy technice suchej muchy decyduję się na bardzo długie przypony.
Robert Tracz
Moja sucha na Pomorzu to głównie maj i czerwiec oraz wrzesień i październik. O co najmniej kilkunastu stosowanych przeze mnie przez szereg lat łowienia imitacjach mógłbym napisać sążnisty elaborat, lecz streszczając się, skupię się na dwóch. Pewnie nie będę zbyt oryginalny, jeśli palmę pierwszeństwa przyznam mayfly z jeżynką dodatkowo podbitą sarnią sierścią lub CDC, co zwiększa pływalność. To klasyczna mucha z bogatym życiorysem, gwarantująca pełne emocji, efektowne łowienie wszędzie tam, gdzie występuje rójka jętki majowej. Nie muszę chyba dodawać, że złowiłem na nią najwięcej dorodnych pstrągów potokowych i tęczowych, a także sporo wyrośniętych kardynałów, które szczególnie na początku rójki, w czerwcu, chętnie do niej wychodzą. Przy pewnej wprawie i doświadczeniu mucha ta umożliwia selektywne łowienie pstrągów. Można ją podać tylko tym wybranym, największym, oszczędzając drobnicę. Na wielu trudnych, zakrzaczonych pomorskich łowiskach, szczególnie przy podniesionej i zmąconej wodzie, lubię podchodzić żerujące ryby bardzo blisko, nierzadko na kolanach i precyzyjnie kłaść przed nimi imitację. Wielkich pstrągów, takich ponad 60 centymetrów, nie udało mi się złowić, bo te, które kilka razy zwiodłem suchą, wywalczyły sobie wolność. No i bardzo dobrze – niech sobie żyją i szczęśliwie się rozmnażają.
Drugim wzorem, który wypełnia niemal połowę mojego pudełka z jesiennymi muszkami, jest doskonale znany wszystkim muszkarzom chruścik Goddarda. W kilku wariantach rozmiarowych i kolorystycznych. Duży brązowy albo czarny chrust potrafi wywabić i podnieść do powierzchni głęboko zadołowanego, kapryśnego kardynała. Do dziś mam zakodowany w pamięci pewien wrześniowy dzień nad Wdą, w którym na pomarańczowego chruścika zapiąłem ponad 30 lipieni o rozmiarach od 30 do 44 centymetrów. Nie ma chyba piękniejszego obrazu niż widok grubego lipienia, odrywającego się od dna i sunącego majestatycznie w czystej wodzie ku powierzchni, do naszej muszki. Ostatnio trochę eksperymentuję i nieco modyfikuję te muchy, wykonując chociażby tułowia z zielonej lub bordowej gąbki. Sprawdzają się nad każdą wodą, także podczas łowienia pstrągów potokowych, przed i po rójce jętki majowej. Na koniec może warto przytoczyć dla młodszych adeptów muszkarstwa jedno z powiedzonek odnoszące się do łowienia na suchą: Mucha, aby była skuteczną, powinna jak najdłużej przebywać na wodzie, a jak najkrócej w powietrzu.
Tomasz Konik
Sucha mucha to chyba moja ulubiona metoda. Chyba, bo to taka dość trudna miłość: wymaga szaleństwa, całuje namiętnie, lecz rzadko… Bywa zmienna i niewdzięczna. Nie daje ani największej ilości brań, ani największych ryb, a książkowe warunki zdarzają się naprawdę od wielkiego dzwonu. A zatem codzienność na sucho to ciągłe kompromisy. Mimo to, kiedy zamykam oczy, widzę właśnie te ryby, które udało się oszukać „między wodą a niebem”. Nie są to jakieś potwory: 60-centymetrowy pstrąg z Raby złowiony na oliwkową F-Fly numer 20, 63-centymetrowy pstrąg złowiony na zdemolowaną Mohican Mayfly gdzieś w krzakach na Jurze, kilka kleni w przedziale 60–65 centymetrów z Raby i Sanu na nurkującego chruścika.
Sprzętowo wyznaję minimalizm – jeden patyk. Wędka w klasie 5–6, linka WF6F, najlepiej pomarańczowa. Gdy zmuszony jestem łowić na większym dystansie lub przy silniejszym wietrze, odpuszczam sobie finezję i sięgam po haulowe klimaty i linkę WF7F, której normalnie używam do długiej nimfy.
Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, a kilka z nich od lat niezmiennie trzymam w szufladzie z napisem sine qua non. Po pierwsze przypon koniczny, najlepiej tonący, wklejony na sztywno w linkę (żaden łącznik tak przyjemnie nie przenosi energii rzutu). Jakieś smarowidło odtłuszczające do przyponu – ja używam własnego patentu na bazie glinki Multani Mitti i gliceryny (według recepty Olivera Edwardsa Fuller’s Earth). Końcówka przyponu pływająca bohomazem w filmie skutecznie odstrasza, zwłaszcza te bardziej doświadczone ryby. To błotko przyda się również, gdy będziemy chcieć tylko częściowo nasączyć muchę środkiem hydrofobowym. Na przykład, aby tułów bezbłędnie tonął, a skrzydełka z CDC dziarsko sobie pływały. Oczywiście jakiś dobry floatant jest kolejną niezbędną pozycją. Ostatnio zamiast oleju CDC testuję różne „nanopatenty” i muszę przyznać, że z niezłym skutkiem. Na koniec jeszcze jeden mały sprzęcik, który tak naprawdę powinien być wymieniony na samym początku: amadou, czyli patka do osuszania much. Te syntetyczne są całkiem skuteczne, ale prawdziwa hubka oprawiona w naturalną skórę nie ma sobie równych.
A muchy? Nieważne, jakie killery i „entomocudeńka” masz w pudełku. I tak w końcu najlepsza okaże się ta najbardziej sfatygowana, do niczego już nie podobna, wypluta przez kilkanaście pstrągów… I sucha chyba tylko z nazwy, bo prawie już niepływająca.