Irlandia kojarzy się głównie z Guinnessem i zielonymi skrzatami. Jeszcze kilka lat temu mogła się łączyć z wybuchającymi samochodami i zespołem „U Dwa”, lecz obecnie raczej jest postrzegana jak kolejne polskie województwo – wszak kto z nas nie ma na tej deszczowej wyspie kogoś znajomego. Zapytacie – a co z rybami?
Czytelnikom „Sztuki Łowienia” pewnie od razu na myśl przyjdą przepiękne pstrągi i szczupaki z jezior zachodniej Irlandii czy łososie z tutejszych rzek – przecież nieraz było na ich temat. Jednak dla mnie prawdziwy skarb tego kraju kryje się u wybrzeży wyspy, w słonej wodzie. Sporo gatunków ryb, w większości dość bojowo nastawionych do naszych much, potrafi skutecznie spędzać sen z powiek ludziom uzależnionym od morskich łowów. U mnie ta choroba doszła do etapu, gdy mając do wyboru mieszkanie w niewielkiej odległości od jednych z najlepszych w Europie łowisk pstrągów, łososi i szczupaków, zdecydowałem się rzucić to wszystko i przenieść na zachodnie wybrzeże.
Cudnej urody klify poprzecinane piaszczystymi i kamienistymi plażami – miejsce uchodzi za łowisko numer jeden morskich bassów, nazywanych labraxami, ale na opowieść o nich przyjdzie jeszcze pora.
Od dawna miałem sporą ochotę wybrać się na pollocki (czyli rdzawce) z muchówką. Ryby zdecydowanie mniej sexy od wypasionych kropasów czy zębatych szczupaków. Jednak każdy, kto miał choćby przejściowy kontakt z rdzawcem na drugim końcu wędki, wie, że jest to godny przeciwnik. Ryba, która swoją niesłychaną siłą, mogłaby wpędzić w kompleksy swoich kropkowanych dalekich krewnych z górskich rzek. Pierwszy odjazd w stronę dna, paniczna ucieczka w poszukiwaniu schronienia między skałami i podwodnym lasem glonów zwanych kelp – rdzawce są trudne do zatrzymania. Z wieloma rybami bywa, że spinają się na tym etapie holu i jestem przekonany, że to kwestia za silnego przytrzymania ryby i zbyt płytkiego zacięcia, co skutkuje wyrwaniem haka.
W każdym razie – przygotowania poczynione, muchy ukręcone, superszybko tonąca linka wykopana z szafy i nawinięta na stary kręcioł, bo niestety inne są zapełnione bassowymi i łososiowymi sznurami. Muszę sobie zatem radzić jakimś zdechlakiem z ułamaną szpulą. Do tego jedna z moich ulubionych wędek – prawie już 10-letni Vision 3zone SWS w klasie 8. Muchówka, na którą złowiłem wiele fajnych ryb, bardzo dla mnie fartowna. Zaklinam rzeczywistość, lecz czy i tym razem się powiedzie?
Wiosłuję sobie kajaczkiem wzdłuż klifu, który wznosi się nade mną na dobre kilkadziesiąt metrów. Mijam początkowe i niezbyt interesujące (bo piaszczyste) miejsca, wypływam za winkiel, ustawiam się do dryfu i zaczynam łowić. Pierwsze, od czego trzeba zacząć, to wypuszczenie dryfkotwy. Ja zamiast wypasionego sprzętu za kilkaset PLN-ów używam zwykłej, dużej torby ze sklepu IKEA. Prosty trik, a jakże przydatny. Polecam go również kolegom na belly boatach, zmagającym się zza szybkim dryfowaniem przez wiatr.
Pierwsze rzuty na rozgrzewkę i dla sprawdzenia całego zestawu – w czasie gdy delikatny wiatr niesie mnie w stronę upatrzonego łowiska – przynoszą pierwsze rybki. Niewielkie, lecz jakże zawzięcie walczące. Nawet czterdziestak jest w stanie wygiąć wędkę po rękojeść. Ryby atakują muchy bez większego wahania i podchodów. Zdarzają się nietrafione uderzenia, ale wtedy wystarczy zatrzymać ściąganie muchy, która w tym czasie opada razem z linką, i po maksymalnie kilkunastu sekundach ryba powtarza atak, ostro doginając szczytówkę do wody.
Na przygotowania i ukręcenie much nie miałem zbyt wiele czasu. Największe muszyska mają około siedmiu – ośmiu centymetrów, a z poprzedniego łowienia wiem, że ryby, przynajmniej te większe i na głębszej wodzie, lepiej reagują jednak na przynęty w rozmiarze dwa razy większym od tego, który posiadam. Dryfuję, łowiąc kolejne ryby, i ciągle dumam, czym je tu skusić, jak już wreszcie dopłynę na głęboką wodę – tam gdzie mieszkają duże stwory.
Tu warto dodać kilka słów o muchach. Używam w zasadzie jednego wzoru, czyli Clouser Deep Minnow [dalej zwany CDM – przyp. red.], wykonanego z bucktaila. Najlepsze wydaje się połączenie czarnego grzbietu z pomarańczowym ogonem oraz chartreuse nad białym. Ta druga mucha sprawdza się zwykle wieczorem i na głębszej wodzie. Muchy są banalnie proste i każdy początkujący wykona je bez najmniejszego problemu. Tym, w co warto zainwestować, są morskie haki. Ja używam CS 52 Sea Prince Partridge’a w rozmiarach 2, 1 i 1/0, choć i te największe 3/0 znajdą zastosowanie do dużych much na głęboką wodę.
Wracając jednak do łowienia – wiatr nieubłaganie znosi mnie w stronę malowniczego wraku Samsona, czyli dźwigu pływającego, który pewnej sztormowej nocy zerwał się z holu i rozbił o przybrzeżne skały. Wygląda bardzo interesująco, jednak z łowieniem, szczególnie na muchę, bywa kłopot – sporo ludzi kręci się wokół tego miejsca z kajakami, a że potrafią mijać wędkarza cichaczem – bo łowi ryby – to boję się przyciąć „zdobycz” za plecami. Jednak tak naprawdę – zaraz obok jest głębsza woda, rokująca ciut lepiej, jeśli chodzi o większe ryby, a maluchów do 50 centymetrów już się dzisiaj natargałem.
Na zaplanowanym miejscu rzucam kotwicę, linką ledwo sięgam dna. By uniknąć niezbyt miłego szarpania, a nawet ewentualnej wywrotki, do linki zakładam zabezpieczenie. Oczywiście jak się zabezpieczać, to tylko gumą – tę mądrość feministek wyznaję i ja. Dokładam więc na koniec linki dwa metry gumy do przypinania bagaży, która dość skutecznie bierze na siebie tłumienie szarpnięć fal. Dzięki temu siedzi się wygodnie, niczym w fotelu.
Grzebię w pudełku i ciągle nie mam muchy, która byłaby odpowiednio duża, ciężka, a jednocześnie kształtem choć trochę wyglądała na sand eela [ang. sand eel – tą wspólną nazwą nazywane bywają ryby z rodziny Ammodytidae, np. tobiasz lub dobijak – przyp. red.]. W końcu wpadam na pomysł i przed CDM-a dokładam sporych rozmiarów tubę z bucktaila, dzięki czemu otrzymuję zakończoną jednym, mocnym hakiem muchę rozmiarów około 18 centymetrów. Rzuca się tym dość łatwo – tuby ważą tyle, co nic, a ta jest jeszcze bardzo smukła, przypominając z grubsza łososiowy Sunray Shadow. Śmigam linką i pozwalam jej zatonąć, po czym wybieram powolnymi skokami – lepiej, by mucha w wodzie przypominała astronautę na księżycu niż kangura z atakiem padaczki. Branie na ogół przypomina miękki zaczep. Zaraz po nim wyrywa nam linkę z palców i ryba usiłuje odjechać ze sporą siłą w stronę dna. Jeśli jej na to pozwolimy, zazwyczaj wbija się w glony i po zabawie. Czasem udaje się ją stamtąd wyswobodzić.
Poluję niestety z ręki, a powód tego jest prosty – zaraz po braniu za wszelką cenę należy rybę podnieść w górę, znad dna. Wszelkie próby nawinięcia linki na kołowrotek zwykle kończą się utratą ryby. Sznur trzeba po prostu wybierać łapką i nie pozwolić rybie na pierwsze nurkowanie. Dopiero gdy podniesiemy rybę na kilka metrów od dna i czujemy, że nie należy do tych mniejszych, warto szybko nawinąć linkę na kręciołek, bo zapewniam – to jeszcze nie koniec. Zwykle im agresywniej my sobie z biednym „śluzakiem” poczynamy, tym ostrzej on walczy. W pół wody możemy się spodziewać kolejnego odjazdu w stronę dna. Również, gdy do ryby dotrze, że ten wielki, żółty banan z człowiekiem w środku to jednak ją chce wyciągnąć z wody, nasza niedoszła zdobycz odchodzi spod kajaka. Duży pollock potrafi takich odejść zrobić w czasie holu kilka, a każdy na granicy połamania wędki w klasie 8 czy 9 – także wypada być czujnym.
Wiaterek kręci mną na kotwicy, a tymczasem pierwsze rzuty owocują ostrym braniem. Ryba od razu pruje do dna, ile sił w płetwach, a że pollock ma ich trochę, to i pewnie stąd z niego taki fighter. Ryba robi jeszcze kilka odjazdów i ledwo udaje się mi ją podnieść do powierzchni. Ostatni zryw, nie odpuszczam linki, ryba napina kij do granic i… niczym łódź podwodna z chlupotem prawie wyskakuje nad powierzchnię, wyrywana sprężystością kija. Pollock ładnie powalczył, ale ma ledwo ponad 60 centymetrów. Szybko wyczepiam muchę, nawet nie wyciągając ryby z wody. To, co następuje później, jest czystą przyjemnością: rzut, tonięcie linki, branie, odjazd, do powierzchni, odjazd, do powierzchni, odjazd. Ryby w okolicy 60 centymetrów. Przerzucam kilka i ze szczęścia aż podskakuję na moim kajaczku z falą.
Jedno z brań po zacięciu przystaje mocnym, tępym oporem. Nie ma panicznej ucieczki, ale również nie ma szans na podniesienia ryby. Idzie przy dnie, aż wpływa pod sam kajak. Kij napięty do granic możliwości, wręcz już widzę, gdzie mój wysłużony Vision strzeli – przesztywnił się do granic. Każde, choć lekkie, popuszczenie linki z kołowrotka i ryba odpływa, 10–15 centymetrów za każdym razem. Wkrótce zaczynam obawiać się, że kij naprawdę zaraz strzeli lub pójdzie przypon – coś musi. W międzyczasie dzwoni żona, i tak sobie ucinam pogawędkę, jednocześnie mając pod sobą dużą rybę.
Mijają kolejne minuty, ryba powoli pulsuje pod kajakiem, bez szans na podniesienie do góry. Sytuacja zrobiła się całkiem patowa, więc decyduję się na dość rozpaczliwy krok. Prawą ręka dociskam linkę do blanku, lewą wybieram szybko z kołowrotka kilka metrów i jednym ruchem linkę puszczam, po czym podnoszę wędkę i łapię sznur lewą ręką. Ryba, chyba zdezorientowana popuszczeniem linki, nie wykorzystała tego na ucieczkę, a ja, chwytając za linkę, usiłuję ją podnieść do góry. Trudno, coś musi puścić. No i stało się, jak w pewnym przysłowiu – doktor nie puścił, to drzwi puściły – tym razem pod postacią wielkiego gloniszcza, o które ryba zaplątała linkę. To była ta „kotwica”, niepozwalająca mi podnieść jej do góry. Teraz idzie już dość szybko. Ryba wyrypana jak koń po westernie wykłada się przy kajaku. Zgrabna, okolice 70 centymetrów z groszem, znacznie większa od poprzedniczek. Wyczepiam muchę i łapię rybę w wodzie chwytakiem, pozwalając jej odetchnąć trochę. Gdy odzyskuje wigor, odpinam ją i powoli odpływa w turkusową toń. Widzę jeszcze przez chwilę, jak płynie, wyraźnie zmęczona walką. Ja przeglądam linkę, łącznik, ułożenie linki na kołowrotku. Odcinam przypon i wiążę nowy, tak na wszelki wypadek, bo walka była ostra. Rzucam jeszcze trochę, ale powoli już czas się zwijać.
Na miejsce wracam kolejnego dnia. Niestety, na mojej miejscówce stoi ponton z polską załogą – ostro orzą dno, ale bez większych wyników. Pozwalam się nieść wiaterkowi wzdłuż klifu, łowiąc sporadyczne ryby, jednak szału nie ma. Niby co kilka rzutów branie, jednak prawie zupełny brak wiatru i ostra lampa powodują, że ryby są niemrawe. Na trzy sztuki dwie spadają i tak jest cały czas: branie – spad, branie – spad, branie – ryba na pokładzie. Jest to trochę frustrujące, ale z drugiej strony, doskonale zdaję sobie sprawę, że mi się we łbie poprzewracało i jeszcze kilka dni temu na taką „mizerię” bym się szczerzył i wzdychał rozmarzony. Ryby są dość małe, w większości między 40 a 50 centymetrów, ale jak często na innych wodach złowienie kilkudziesięciu ryb w takim rozmiarze można określić jako dość przeciętny wynik?
W końcu ponton znika, ja podnoszę dryfkotwę i powoli napływam na to wczorajsze miejsce. Pierwsze rzuty, specjalnie skonstruowanymi w nocy muchami na tę wodę (czyli z dużymi, metalowymi główkami), rozczarowują. Jednak to chyba kwestia słońca, powoli chowającego się za klifem, bo muchy mam w naturalnych kolorach, więc może być problem z ich zobaczeniem.
Skracam przypon, dowiązuję największego z pudełka CDM-a we wściekłym miksie koloru chartreuse i białego, rzucam i pozwalam mu zatonąć. Pierwsze pociągnięcie i od razu branie, ale ryba po kilku mocnych szarpnięciach spada. Zostawiam muchy chwilę w bezruchu i… Dobrze kombinowałem! Mocne przygięcie szczytówki do wody i ryba siedzi. Oczywiście nie wiem, czy to ta sama sztuka, czy też raczej kwestia tego, że mucha, będąc w okolicy, wzbudza spore zainteresowanie. Niemniej fakt jest taki, że wędka wygięta, szczytówka pikuje pod powierzchnię, a ryba, będąc w pół wody, zabiera linkę z palców i nurkuje do dna. Yeah, I love this game!
Kolejne dwie godziny raczą mnie ponad 10 sztukami, a każda z nich jak wczoraj, w okolicy 60 centymetrów. W pobliżu pojawia się foka, głośnym prychnięciem przyprawiając mnie o zawał. Mój nagły podskok i ruch wędką na kajaku chyba ją trochę płoszą, bo znika z głośnym walnięciem płetwami o wodę, by wynurzyć się ponownie dopiero w znacznej, bezpiecznej odległości. Sympatyczne zwierzę, tylko wielkie – chyba rozmiarów mojego kajaka. Nie chciałbym zaliczyć bliższej konfrontacji.
Łowienie jest rewelacyjne, jednak woda coraz bardziej opada, by w końcu stanąć. Ryby jak zwykle, gdy woda się zatrzyma, na chwilę się chowają. Ja biorę zaś w obolałe ręce wiosło i zaczynam sunąć do domu. Jestem tak zmęczony, że ledwo na oczy widzę. Ponad sześć godzin wiosłowania, holowania i rzucania superszybko tonącym kablem – to robi swoje. W dodatku ciągłe kołysanie i prażące przez pół dnia słońce. Jednak nie ma lepszego uczucia niż takie zmęczenie.
Gdy wypływam zza cypelka pod klifem do zatoki, uderza mnie zapach parujących łąk i kwitnących drzew, niesiony wieczornym, prawie już nocnym wiatrem od strony brzegu. Powoli wiosłując, podziwiam spektakl na niebie – z jednej strony eksplozję czerwieni zachodzącego słońca, niewidocznego już za górami, tylko podpalającego skłębione nad górami chmury; z drugiej – ciemny granat i fiolety, poprzetykane siwymi piórkami chmur, malujących na niebie wspaniałe kształty. Nie wiem, czy i kto jest tam na górze, czy na nas patrzy i czy go to w jakikolwiek sposób obchodzi, jednak w takich chwilach jestem każdą swoją cząstką wdzięczny, że żyję.
Tekst i zdjęcia: Kuba Standera