Rasmus Ovesen napotkał poważne trudności, gdy próbował złowić swoją pierwszą głowatkę dużych rozmiarów. W historii poniżej przeczytacie o jego zmaganiach w spełnieniu marzenia.
Raz za razem przeklinałem sam siebie i moją głupią obsesję, w czasie, gdy kilka poważnych pytań zaczynało mi świdrować pod czaszką. Dlaczego nie mogę odpuścić głowatkom i skupić się na jakimś gatunku, którego połów umożliwia regularne hole zakończone sukcesem? Czemu spędzam tyle z i tak limitowanego wolnego czasu, wydaję tyle środków, usiłując złowić rybę prawie niemożliwą do złowienia na muchę? I to w dodatku taką, którą łowi się w najzimniejszych miesiącach roku, w zamarzniętych górskich krajobrazach, gdzie brodzenie jest niebezpieczne i wyczerpujące? Czy naprawdę nie mógłbym skupić się na starych dobrych potokach w letnie wieczory? Co złego jest w tropieniu demonów prędkości na tropikalnych flatsach? Co było źródłem tej szaleńczej obsesji, dlaczego w ogóle chce się mi kontynuować to męczące wyzwanie?
Może to był płomyczek nadziei, który ogrzewał mnie podczas niezliczonych wypadów, rok za rokiem. W końcu wszystko zaczeło się tak obiecująco. Razem z kumplem Klausem Bobergiem Pedersenem ruszyliśmy w 2009 do Słowenii, wiedzeni marzeniem złowienia wielkiej głowacicy na muchę. I szybko to marzenie zostało spełnione, przynajmniej dla Klausa (I wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jak wielki jest to sukces).
Obaj byliśmy głęboko zafascynowani tym drapieżnikiem od najmłodszych lat, ale nigdy do końca nie rozumiałem, na czym tak naprawdę opiera się ta fascynacja. Pierwszy raz zobaczyłem tę rybę w starym atlasie ojca. Od razu mnie oczarowała. Nie chodziło o to, że trudno ją złowić, czy że nie występuje zbyt liczebnie. Nie chodziło też o to, że żeruje głównie nocą, w miejscach w których trudno złowić ją na muchę. Powodem nie było też to, że żyje w czystych, górskich rzekach i według legend osiąga nawet 40 kilo. Wtedy nie miałem o tym jeszcze pojęcia. Nie, to było chyba raczej coś głębokiego w oczach tej ryby, co zahipnotyzowało mnie, pobudziło moją wyobraźnię i fascynację, która będzie pchała mnie od rzeki do rzeki, od kraju do kraju, w upartym poszukiwaniu tej niedostępnej ryby – ducha.
Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale pierwszy wyjazd do Słowenii zaoferował nam warunki najbardziej zbliżone do optymalnych. Zlewnia rzeki Savy, gdzie łowiliśmy, zaczynała iść w górę z powodu obfitych opadów. Udało się nam połowić cały dzień, nim zazwyczaj krystalicznie czysta woda zmieniła kolor na kakaowy i zapełniła się badylami, liśćmi, trawami, uniemożliwiając łowienie. Tego bladego i zimnego dnia pod koniec listopada łowiliśmy już może z 5 minut. Było ciągle ciemno, kiedy Klaus uniósł wędzisko i poczuł pulsujący ciężar ryby. Kolejne 10 minut biegaliśmy na ślepo w górę i w dół rzeki za rybą, oświetlając sobie drogę czołówkami. W ich świetle co pewien czas widzieliśmy zarys naszego wspaniałego przeciwnika. Kiedy wreszcie ryba wyjechała na brzeg, naszym oczom w srebrnym świetle latarek ukazało się 97cm bestii mieniące się czernią węgla i ognistą miedzią. Patrzyło na nas oko zimnokrwistego drapieżnika, z potężnymi, silnymi szczękami i o bardzo groźnej sylwetce. Chwilę później Klaus delikatnie uniósł swoje dziecięce marzenie z wody, po kilku szybkich zdjęciach ryba została oddana oleistej wodzie i pochłonęła ją ciemność. To był magiczny moment, który na długo zapamiętamy.
Pojawiliśmy się nad rzeką jeszcze w ciemnościach, łowiliśmy jeszcze przed świtem i udało nam się wspólnie wykonać może kilkanaście rzutów, nim linka Klausa naprężyła się pod ciężarem ryby, łącząc go bezpośrednio z wodnym potworem. Skoro poszło nam tak szybko, to jak trudne, tak naprawdę, może być złowienie głowatki?
Przez następne kilka dni totalnie nic się nie zdarzyło!
Odbębnialiśmy nad wodą kolejne zmiany, łowiliśmy na kolejnych odcinkach, obławialiśmy miejscówkę po miejscówce i każdy nasz rzut był przepełniony nadzieją. Nawet brania!
Oczywiście, o nasz brak sukcesów obwinialiśmy trudne warunki. Deszcz i idąca w górę woda zupełnie pozamiatały nam łowienie, faza księżyca była nie do łowienia, podobnie jak temperatury i ciśnienie powietrza. W naszej naiwności przez myśl nam nie przyszło, że ta ryba jest tak piekielnie trudna do złowienia i wylądowania, i to niezależnie od tego jak dobre warunki panują nad wodą. Taka jest natura dumy, a jak wiemy, kroczy ona przed upadkiem.
Prężąc muskuły, pewny siebie wróciłem rok później do Słoweni, by wyrównać rachunki i złowić wielką, złą głowacicę. Środek stycznia, postrzępione słoweńskie góry są okryte śniegiem, a przede mną 4 dni łowienia. Oczekiwania były bardzo wysokie, gdy nieoczekiwany front niskiego ciśnienia przyniósł intensywne opady ciepłego deszczu i podniósł temperaturę. W ciągu zaledwie jednego dnia zaczęły się wszędzie roztopy. Zwykle takie warunki byłyby idealnie, opady deszczu spowodowałyby żerowanie ryb i pozwalałyby na złowienie wymarzonej ryby. Tym razem jednak roztopy zasiliły rzeki lodowatą wodą zabijając całkowicie jakąkolwiek aktywność ryb. Przez 4 dni mielenia wody nie miałem ani jednego kontaktu z rybą, pierwsze ziarno niepokoju i niepewności zostało posiane głęboko we mnie.
Później było już tylko gorzej, kiedy zdecydowałem się kontynuować swoje głowatkowe łowy rok później, w Bośni i Herzegowinie oraz Chorwacji.
W Bośni i Herzegowinie powitały mnie rekordowe susze, rzeki z bardzo niskimi stanami, wydawały się zupełnie puste i pozbawione życia. Z drugiej strony, w Chorwacji natknąłem się na rekordowe, największe w ciągu ostatnich 50 lat olbrzymie powodzie. Na większości odwiedzonych rzek nie znalazłem miejscówki choć przypominającej z grubsza rzekę. Po 3 dniach łowienia na zalanych parkingach i ogródkach działkowych dałem sobie spokój i wróciłem do domu, z gorzkim uczuciem nie wyrównanych rachunków.
W Austrii, później połączyłem siły z jednym z najlepszych w Europie wędkarzem muchowym od głowacic, Clemens’em Ratchan’em. Jestem szczęśliwcem, gdyż łowiłem na trzech najlepszych w kraju, a prawdopodobnie i w Europie rzekach z „dunajskim łososiem” : Enns, Mur i Pielach. Na papierze jest to stuprocentowa recepta na sukces, ale ta wyprawa pokazała, że może być inaczej. W każdym bądź razie Clemens złowił piękną 6-kilową rybę na spinning, ale poza tym zmagaliśmy się bezskutecznie przez pięć dni z drastycznie spadającą temperaturą, sypiącym śniegiem i rybami, które wydawały się być przytulonymi do dna na dobre. Dwa pełne dni łowiliśmy bezowocnie na Pielach – rzece na której Clemens nigdy nie doświadczył pełnego dnia łowienia bez chociażby brania.
Powoli, ale pewnie dochodziłem do wniosku, że moja ryba marzenie prawdopodobnie nie zaciśnie swoich przerażających szczęk na mojej muszce. Być może przyszedł już czas, aby wrócić do leniwego i komfortowego łowienia pstrągów, ukręcenia kilku much, które nie są wykonane na 10-20 gramowych główkach jigowych, precyzyjne rzuty muchówką która nie ma dwucyfrowej klasyfikacji AFTMA, i połowić na rzekach na których nie potrzebujemy przechodzić kursu alpinistycznego, aby dotrzeć do miejscówki na długość rzutu.
Następnie w styczniu 2012, mój kolega Klaus miał spotkanie biznesowe w Słowenii. Zaprosił mnie na kilka dni na wędkowanie w zlewni rzeki Savy, dokładnie tam, gdzie zaczynała się nasza wątpliwa kariera z głowacicą. Byłem kompletnie rozbity, ale miałem nadzieję, że obecność mojego głowacicowego króla Klausa odmieni los i bogowie będą łaskawi. Nic dziwnego, że podróż jest raczej spokojna. Łowimy intensywnie w wieczornych godzinach z dobrym słoweńskim przyjacielem i przewodnikiem Jure Ramovz’em. Obławiamy pośpiesznie miejscówkę za miejscówką szukając aktywnie żerujących ryb. Nasze ciężkie i duże muchy wpadają do wody jak zranione ptaki pool po poolu, wszystko to jednak na próżno. A jednak! W przedostatnim dniu coś rzuciło się do mojej muchy podczas gdy łowiłem blisko podciętego brzegu. Podniosłem kij intuicyjnie i nagle poczułem ciężar konkretnej ryby. Wykorzystując masy wody głównego nurtu ryba poszła w dół, a razem za nią ja raz w wodzie raz na dużych surowych głazach w karkołomnym pościgu. Jakieś 100 metrów niżej, na w miarę spokojnej wodzie udało się podebrać głowacicę około 5 kg.
Nie jest to ryba metr + z moich marzeń, ale i tak jest to szczęśliwy moment.
Ostatni dzień. Klaus jest na spotkaniu biznesowym, po którym w okolicy południa wracamy z Ljubljany do Kopenhagi. Jure i ja idziemy nad rzekę ostatni raz z nadzieją na konkretne brania. Łowię z odnowioną pewnością siebie w brzasku dnia. Bombarduję miejscówkę za miejscówką, prezentuję muchę z największą koncentracją oraz z drżącymi nerwami. I zanim zauważyliśmy, że słońce pokazało swoje płonące ciało na tle niebieskiego nieba oświetlając okolicę, przybyliśmy na miejsce gdzie Klaus złowił głowacicę, która zaczęła całą tę przygodę. Niecała godzina, to wszystko co nam zostało, aby wycisnąć coś jeszcze z tej wyprawy. Tym razem postaramy się obłowić to miejsce z drugiej strony. Spod gęstwiny krzaków widzę dokładnie głęboką rynnę pod moim brzegiem. Rzut za rzutem. Pracuję nad miejscówką idąc w dół i nagle – gdy zamierzam wyciągnąć grubaśną muchę z wody by powtórzyć rzut – wielka ryba wypływa z głębin i zaciska swoją szczękę na mojej muszce. Zaskoczony podnoszę swoją muchówkę w 10 klasie, haczyk wbija się w szczękę i jestem przymocowany do dużej ryby która miota się na powierzchni. Dzieje się to wszystko zaledwie w przeciągu kilku sekund. Napieram na rybę jak tylko się da, ta kotłuje się, rozbryzguje wodę pod moimi nogami. Jure wskakuje do wody i łapie rybę za ogon. Wyjmuje ją na brzeg. Dzikie i burzliwe sceny radości i ulgi. Ryba mierzy 102 cm. Jest solidnie zbudowana z szarymi bokami, świecąco pomarańczowymi płetwami i dużymi stylowymi kropkami. Jest to jedno z najpiękniejszych stworzeń, jakie widziałem w życiu. Zrobiliśmy kilka zaimprowizowanych zdjęć, wypuściliśmy rybę i uściskaliśmy się. Krótko po tym byłem już w drodze na lotnisko, by spotkać Klausa – niespodziewającego się, zdetronizowanego króla głowacic. Na lotnisku informuję Klausa w nadmiernie podekscytowanym tonie, o niesamowitym zakończeniu porannych łowów.
Po potężnym braniu, krótkiej aczkolwiek emocjonującej walce, podebraniu ryby przez Jurego w stylu niedźwiedzia grizzly, scenach czystej radości i ogromnym uczuciu szczęścia, które przepłynęło przez moją duszę, gdy wypuszczałem majestatyczną rybę. A kiedy później dowiedziałem się, po dokładnym przestudiowaniu i porównaniu zdjęć z pierwszej wyprawy i tej – że złowiłem tę samą rybę którą Klaus pojmał 3 lata wcześniej – cała historia nabrała większego znaczenia. Moje marzenia w końcu zostały spełnione. Mogę teraz zostawić całe to szaleństwo za sobą i skupić się na nowych wędkarskich przygodach. Przynajmniej tak sobie mówię podczas powrotu z Ljubliany do Kopenhagi. W głębi wiem, że pewnie będzie inaczej…
Tekst: Rasmus Ovesen
Zdjęcia: Rasmus Ovesen, Klaus Boberg Pedersen i Jure Ramovz
Tłumaczenie: Kuba Standera, Paweł Fiedorczuk